NFL
Wojciech Czuchnowski: Agnieszka zmarła, gdy karmiłem ją zupą. Po prostu, między jedną łyżką a drugą

Pod koniec życia Agnieszka miała kłopoty z przełykaniem, więc podawałem jej potrawy rozbite blenderem. Jadła je sprawnie i jadła dość dużo. Dlatego, mimo iż lekarze mówili, że zbliża się koniec, nie wierzyłem im – opowiada Wojciech Czuchnowski, dziennikarz “Gazety Wyborczej”, który opisał w książce chorobę i odchodzenie swojej żony.
Przypominamy jeden z najchętniej przez Was czytanych artykułów Weekendu.
***
Zaskoczyłeś mnie tym “Dzbankiem rozbitym”.
Dlaczego?
Bo napisałeś bardzo osobistą książkę o odchodzeniu żony.
Ogarnął mnie żal, że Agnieszki już nie ma. I nic po niej trwałego nie zostanie. A miało zostać. Gdy zaczęła chorować, zacząłem prowadzić dziennik, ale szybko przestałem. Kiedy umarła, zostałem z niczym, ze wspomnieniami, o których wiedziałem, że będą coraz mniej wyraźne. Wtedy pomyślałem, że mam w telefonie jej zdjęcia, a także sporo medycznych dokumentów, które pokazują przebieg choroby, ale też po prostu nasze życie w tym czasie. To, kim byliśmy, jaka była ona. Pierwszą intencją stało się więc to, by ocalić moją żonę od zapomnienia. Zacząłem sobie bardzo dokładnie odtwarzać obraz Agnieszki z tych 34 lat, kiedy byliśmy razem. Początkowo miała to być książka tylko dla najbliższych.
Tak. Pomyślałem, że ta opowieść może pomóc ludziom, którzy znajdują się w podobnej sytuacji – sami chorują na nowotwór albo mają kogoś takiego wśród bliskich. Dlatego opisuję, jak przeżywaliśmy chorobę, podaję informacje medyczne. I to jest moja druga intencja.
Choroba Agnieszki trwała cztery lata. Do wznowy była przerwa, prawie trzyletnia, w trakcie której baliśmy się, ale staraliśmy się żyć normalnie. W tym czasie mogłem zweryfikować to, czego dowiedziałem się o raku od momentu diagnozy guza piersi u mojej żony. Postanowiłem zebrać to w całość, razem ze wspomnieniami o Agnieszce i fragmentami dziennika, który jednak przecież zacząłem pisać jeszcze za jej życia. Znalazłem też jej notatki, krótkie, ale bardzo znaczące. Gdy odeszła, przekazałem swoje zapiski wydawnictwu
Jeśli mówimy o artystycznych odniesieniach, to zaraz po śmierci Agnieszki obejrzałem film “Tatarak” Andrzeja Wajdy. Film ma dwa plany – jednym jest ekranizacja opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, drugim – osobisty dramat grającej główną rolę Krystyny Jandy, której umiera mąż, Edward Kłosiński. Umiera, gdy ona daje mu pić. To dla mnie najbardziej dojmujące, bo Agnieszka zmarła, gdy karmiłem ją zupą. Po prostu, między jedną łyżką a drugą.
Osoby, które zajmują się opieką paliatywną, mówią, że często tak bywa. Wydaje mi się, że to dobra śmierć, bo chory, który odchodzi podczas codziennej czynności, nie ma świadomości, że umiera. Pod koniec życia Agnieszka miała kłopoty z przełykaniem, więc podawałem jej potrawy rozbite blenderem. Jadła je sprawnie i jadła dość dużo. Dlatego, mimo iż lekarze mówili, że zbliża się koniec, nie wierzyłem im. Sądziłem, że skoro tak chętnie je, to mamy jeszcze dużo czasu. W ogóle miałem pewność, że wszystko skończy się dobrze. Że Agnieszka, choć może pokiereszowana kolejnymi operacjami, będzie żyła, i to długo. Zdarza się przecież, że chorzy na raka po zaleczeniu żyją po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat. Gdy pojawiły się kolejne przerzuty, między innymi do móżdżku, zacząłem sobie zdawać sprawę, że zbliża się koniec. Ale nadal sądziłem, że mamy przed sobą już nie lata, ale na pewno jeszcze miesiące.
