NFL
Skazał żonę i dzieci na okrutną śmierć. Potem w mediach opłakiwał stratę

Dariusz P. z Jastrzębia-Zdroju był powszechnym obiektem współczucia. Stracił w pożarze żonę i czworo z pięciorga dzieci. Niecały rok po tragedii trafił do aresztu. Bo okazało się, że za śmiercią bliskich stał właśnie on. Wielu osobom znającym rodzinę P. trudno było to pojąć.
Małżeństwo P. – 40-letnia Joanna i 41-letni Dariusz – mieszkało w domu jednorodzinnym w Jastrzębiu-Zdroju w woj. śląskim z piątką dzieci – 4-letnią Agnieszką, 10-letnim Marcinem, 13-letnią Małgorzatą, 17-letnim Wojciechem i 18-letnią Justyną. Rodzina była postrzegana w środowisku nie tylko jako normalna, ale wręcz porządna i wzorowa.
Jak sprawa znalazła się w sądzie, to nie mogłam uwierzyć, bo zawsze widziałam, jak pili rano kawkę. Dariusz zawsze bawił się z dziećmi, mówiłam mężowi: “zobacz, jak oni ze sobą rozmawiają”. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że to tak się stało. Byli wspaniałą rodziną. Niejedna rodzina powinna brać z nich przykład – zeznawała jedna z sąsiadek.
Joanna P. pracowała w przeszłości jako katechetka, zrezygnowała jednak z pracy zawodowej, by zająć się domem i dziećmi. Dariusz P. produkował meble, wcześniej próbował swoich sił w budowlance. Poza tym, był szafarzem w kościele, czyli osobą upoważnioną do udzielania komunii świętej. Uchodził za bardzo religijną osobę.
Kilka lat wcześniej miał ulec wypadkowi samochodowemu, w wyniku którego zniknęły firmowe pieniądze, a on sam miał stracić na jakiś czas pamięć. Policja umorzyła wówczas sprawę, twierdząc, że nie ma dowodów na to, że rzeczywiście doszło do przestępstwa. Kiedyś ktoś miał też ukraść saszetkę z pieniędzmi Dariusza P. leżącą w przedpokoju. Innym razem dostał mandat od strażników miejskich za wywiezienie śmieci do lasu. Tłumaczył, że ktoś mu je ukradł. Niedługo przed śmiercią członków rodziny poważnie zranił sobie palce w warsztacie.
Siostra żony Dariusza P. wyraziła kiedyś zdziwienie, że tyle nieszczęść może spaść na jednego człowieka. Joanna na siostrę się wtedy obraziła.
W 2011 roku w domu rodziny P. doszło do pożaru. Szczęśliwie nikogo nie było wtedy w środku. Małżeństwo miało potem kłopoty z uzyskaniem odszkodowania od ubezpieczyciela. Po pożarze wymieniono na nową niemal całą instalację elektryczną. Dariusz P. opowiadał potem, że do pożaru przyczyniło się spięcie w domofonie.
Niewiele osób wiedziało, że rodzina P. borykała się z dużymi problemami finansowymi. Mężczyzna miał m.in. zadłużenie w Urzędzie Skarbowym z tytułu podatku VAT. Dariusz co jakiś czas pożyczał, a w zasadzie brał drobne kwoty od swojej matki.
To był wieczór, 9 maja 2013 roku Dariusz przekazał swoim bliskim, że w nocy będzie pracował w swoim warsztacie, znajdującym się w oddalonych o około 12 kilometrów Pawłowicach. Miał kończyć montowanie elementów kuchni dla swoich klientów. To było kłamstwo. Gdy wszyscy spali, przeciął kabel zasilający w salonie i ułożył w tym miejscu martwą, rozkładającą się mysz. Potem ułożył na podłodze rząd poduszek z mebli ogrodowych w pobliżu fotela, który został dosunięty do zasłon okiennych.
Następnie podłożył ogień w pobliżu uszkodzonego kabla, jednak nadpaliła się tylko część dywanu. Mężczyzna podkładał ogień jeszcze dwóch innych miejscach tego pokoju, nie doszło jednak do rozprzestrzenienia się pożaru na cały budynek.
Wtedy Dariusz P. zdecydował się zadziałać inaczej. Udał się na piętro, na którym spali jego żona oraz trójka dzieci i podłożył ogień pod ubrania w szafie znajdującej się na korytarzu. Chwilę później pożar rozprzestrzenił się na górną część korytarza, zaczęły odpadać panele sufitowe. Pojawił się dym, który dotarł do pokojów na piętrze oraz na poddaszu, gdzie spała pozostała dwójka dzieci P.
“Oskarżony po podłożeniu ognia w salonie i na piętrze wyszedł z domu zamykając dokładnie drzwi wejściowe. Przed wyjściem przyłożył jeszcze źródło ognia do dwóch polarów (koloru szarego i niebieskiego) wiszących na garderobie przy wejściu i worka wypełnionego plastikowymi butelkami typu PET” – czytamy w orzeczeniu Sądu Okręgowego w Gliwicach.
Duża ilość dymu i słaby dostęp powietrza, z uwagi na praktycznie wszędzie pozamykane okna i zaciągnięte w nich żaluzje, spowodował wypalenie się tlenu, który znajdował się w domu, co doprowadziło do samoczynnego przygaszenia się miejsc, gdzie ogień został przez oskarżonego podłożony” – wskazywał sąd.
17-letni Wojciech obudził się przed drugą w nocy. Poczuł dym, usłyszał też krzyki Małgorzaty i Justyny, która wołała: “co się dzieje?”. Chłopak nie mógł wyjść z pokoju, bo na korytarzu panowała już za wysoka temperatura. Zadzwonił na 112, a potem, gdy zgłoszenie o pożarze zostało przyjęte, próbował dodzwonić się do swoich rodziców.
Dariusz nie odebrał wtedy telefonu od syna. Dane ze stacji przekaźnikowych wykazały, że nie było go wtedy w warsztacie, choć właśnie tam powinien był się znajdować. Połączenia nie odebrała też matka nastolatka, Joanna, najprawdopodobniej już nieprzytomna.
Straż pożarna przyjechała po kilku minutach. Strażacy wyważyli drzwi wejściowe, a także przystawili drabinę do okna na poddaszu, przy którym znajdował się, wołający o pomoc, 17-letni Wojciech. Chłopak został uratowany. Dymu było tyle, że – jak wskazał jeden ze strażaków – “nie było widać wyciągniętej ręki”.
